25 sierpnia 2009

Dzień 13 – zdobywanie Machu Picchu i Huayna Picchu

3:50 – pobudka. Po 20 minutach już wychodzimy na szlak. Jurek dźwiga podręczny plecak ważący ok. 10 kg, ja trochę lżejszy. Po co? To pytanie zadajemy sobie w czasie wspinaczki wielokrotnie. Dlaczego nie zostawiliśmy w hotelu spakowanych rzeczy i nie wzięliśmy tylko wody do picia, peleryn przeciwdeszczowych, jednej cieplejszej rzeczy, tak na wszelki wypadek? Totalna pomyłka.

Jest kompletnie ciemno. Decydujemy się na 8-kilometrową bitą drogę, którą od 5:30 będą dojeżdżać do Machu Picchu „wygodni” turyści. Potem jak zrobi się jasno wejdziemy na szlak, czyli zacznie się wspinaczka po schodach – tak naprawdę boimy się teraz skręcić nogę w ciemnościach.

Jurek zastanawia się, czy przypadkiem nie będziemy sami w czasie całej podróży. Za chwilę przyłącza się do nas jeden pies, potem drugi. Śmieszne takie świecące oczy za nami, trzymające przez cały czas dystans. Ale raźniej!

Nasza droga po mniej więcej 4 kilometrach przecina szlak. Jest świt. Skręcamy na podejście schodami. Chwilę później mija nas pierwsza kilkuosobowa grupa, a potem dwóch młodych Niemców. Skąd wiemy? Zawsze witamy się i wymieniamy krótkie uwagi, czujemy się wtedy pewniej.

Niemcy chcą nawet podkupić nam psa karmiąc go, ale nasz towarzysz jest wierny do końca. Po chwili Niemcy śmigają po dwa stopnie naraz. Jak oni to robią... My coraz częściej musimy stawać. Plecaki stają się niemiłosiernie ciężkie.
O 6.00 dochodzimy kompletnie mokrzy i wykończeni.


Machu Picchu tonie w chmurach – widać tylko kilka metrów do przodu. Spora grupa turystów jest już na miejscu. Dojechały pierwsze autobusy...

Czytamy informację, że na Huayna Picchu dziennie wpuszcza się tylko 400 osób. Dostajemy nowych skrzydeł, pokonujemy w chmurze drogę przez Machu Picchu i jako pierwsi stajemy do wejścia na Huayna Picchu. Czekamy do 7 rano na otwarcie szlaku.
Wspinaczka jest niezwykle uciążliwa. Idziemy drogą wydrążoną przez Indian w pionowej skale. Wiele miejsc wspomagają łańcuchy i liny. Dochodzimy do szczytu i przed nami rozpościera się wkoło piękna, wielka chmura – nic nie widać!!!

Czytałam opisy wchodzenia na tę górę bez szczęśliwego zakończenia. Teraz też widzę Japonkę i dwóch Anglików, którzy już decydują się na zejście. Pozostali (ok. 10 osób) sadowią się na szczytowych głazach, widzę rozstawione na statywach aparaty. Czekamy... Z minuty na minutę coś się dzieje. Najpierw niewielkie przebłyski błękitu, potem odkrywa się mały fragment. Wreszcie następuje pełnia tego co nad nami, przed nami i pod nami.

Machu Picchu w dole jak na dłoni...


Jęk zachwytu i zadowolenia – pokonaliśmy własne słabości, wspięliśmy się tak wysoko i teraz godna tego wysiłku zapłata!

Robi się ciepło. Około 10 rano schodzimy zwiedzać ruiny Machu Picchu. Po drodze współczujemy tym, którzy teraz zdecydowali się na wejście na Huayna Picchu – idą już w upale.

Docieramy do punktu kontrolnego, gdzie najpierw wypijamy duszkiem litr zimnej wody, dopiero potem wpisujemy godzinę powrotną. Kątem oka patrzę na koniec listy - jeszcze ma szansę wejść ok. 150 osób. I tak nieźle.


Już spokojnie zwiedzamy słynne ruiny Machu Picchu podziwiając kunszt budowniczych. Cieszę się, że kupiliśmy dodatkową pamięć do naszego aparatu. Po raz pierwszy nie tracimy czasu na sprawdzanie ujęć - na to będzie czas wieczorem, albo już w Polsce.


W pociągu w drodze powrotnej, spotykamy „naszych biegaczy”, Niemców. Pamiętają nas z trasy i co jest niesamowicie przyjemne, gratulują wejścia, podjęcia tego trudu i wysiłku. Jak się okazuje są braćmi, z których jeden ma nawet doświadczenia w zdobywaniu ośmiotysięczników w Nepalu. Doceniają to, co zrobiliśmy, co chwilę wcześniej było dyskredytowane przez innych turystów, zdziwionych naszą pieszą wędrówką – przecież można na Machu Picchu po prostu wjechać autobusem...

Dziwaczna podróż powrotna do Cuzco. Po trzech godzinach jazdy pociągiem, ok. 20.00 przyjeżdżamy do miejscowości, z której dojazd do Cuzco autobusem trwa piętnaście minut, a pociągiem jeszcze jedną godzinę i piętnaście minut. Wiele osób w pośpiechu przesiada się do podstawionych autobusów. My za późno orientujemy się w czym rzecz. Rzeczywiście, za chwilę pociąg „lotem spadającego liścia” jedzie raz do przodu, za chwilę do tyłu, znowu do przodu, do tyłu... i tak wiele, wiele razy, aby aż po ponad godzinie osiągnąć poziom dworca w Cuzco.